14.09.2010

na początek

Piątek ! I nareszcie wyjazd!
Nenawidzę przygotowań, ani tego całego planowania (choć wiem jakie to ważne i wiem, że trzeba to zrobić) Za to uwielbiam moment wyjazdu. Jakbym przełączała oczy na inny tryb - szerokokątny :) wyjazd wyjazd wyjazd !!!
Wieczorem w  pociągu ... Plan był taki, że prześpimy kilka godzin, zobaczymy Gdańsk o wschodzie słońca i ... lecimy do Barcelony!
Jak to z planami bywa w podróży, są zazwyczaj tylko życzeniem. W pociągu poznaliśmy fajnych ludzi, opowiadaliśmy historie i porównywaliśmy doświadczenia, czyli staliśmy się znajomymi pociągowymi - nie ukrywam, że bardzo je lubię. Zresztą kolejraskie znajomości zawsze dawały mi sporo radości, a podróż staje się przyjemniejsza. Kilka godzin później znaliśmy już nasze przeróżne wesołe historie ...Było fajnie i przyjemnie to na pewno, a jakże ...ale... nastąpiło coś, co nazywa się nice shits happends ;] czyli plany legły w gruzach-wraz ze mną (W Danusiowej torebce ukryte były bowiem dwa wina Merlot ) Na szczęście Roberto okazał Czujność 10 ! i wysiadamy w Gdańsku! Krótka przechadzka zupełnie pustymi i cichym uliczkami  Gdańska. Na drodze napotkaliśmy jedynie turystów szukających hosteli, wczesnobudkowych piwoszy oraz śmieciarzy. Przysnęłam na ławce  przy dźwiękach szeleszczącej w tempo szczotki. Lot Lot Lot !!! czas ciągnął się jak makaron, a my marzyliśmy o śnie, na który-jak się okazało- musieliśmy czekać aż do wieczora. Na lotnisku w Gdańsku budowa pełną parą, duży ruch, a ja wreszcie czuję, że przed nami ciekawa przygoda w nowym miejscu. Mój żołądek jednak ciągle czuł Merlota przegryzanego papierosem, więc dawał mi wyraźnie znaki, że lot nie będzie należał do przyjemnych. Widoki były cudowne-Mount Blanc i jezioro Bodeńskie...ale lot przyjemny nie był...przy lądowaniu miałam uczucie jakby ktoś próbował wyciągnąć mój mózg przez ucho. Zresztą słuch w prawym uchu na jakiś czas został zawieszony w jakiejś studni...Szybka "kąpiel" na lotnisku, kawa i ruszamy cztredziestką szóstką do Barcelony!
Na początku uderzyło mnie gorąco. Cudownie! Widzę palmy i piękne czyściutkie niebo, przedarte tylko autostradami samolotów.
Pierwszy przystanek - Placa de Catalunya. Zupełnie nieświadomi, co kryje się za naszymi plecami, siedzieliśmy na schodach, popijaliśmy wodę i staraliśmy się odnaleźć w terenie :) Jak się później okazało za plecami mieliśmy wzgórze Montjuic z pięknym widokiem. Nasz pierwszy przystanek ze zdumieniem odkryliśmy kilka dni później, schodząc ze wzgórza wzdłuż alei fontann. Ale nie w głowie nam było wtedy zwiedzanie. Sprawą priorytetową okazało się znalezienie miejsca do spania. Ja oczywiście poleciałabym na plażę i tam zamieszkała, ale zostałam ściągnięta na ziemię, za co teraz również mogę Ci podziękować :) było świetnie ! dziękuję :* -tu reżyser czy mnie słychać! dobra, dobra,! dość prywaty, to jest poważna relacja i milion pięćset osób to przeczyta ;p hehe :)
Myślałam, że jednak uda mi się dopiąć swego, więc pojechaliśmy na stację Nord, gdzie były skrytki na bagaże. Tam nasza sytuacja została ponownie przemyślana...tzn. rozsądek i bezpieczeństwo wygrało ze swobodą i lekkomyślnością. Byliśmy zmęczeni, głodni, a plecaki okazały się być coraz cięższe...słońce dawało znać o sobie. A więc jednak hostel...wygrzebałam kartkę, na której były adresy hosteli i ... w drogę na przełaj z mapą w rękach. Pierwsze uliczki, pokryte ciekawymi i naprawdę ładnymi płytami, piękna architektura...i te drzwi ! me gusta ich gusta!!! -mają przepiękne drzwi! ... tubylcy i turyści, zapachy i ... ciężkie plecaki...Trochę zagubieni w nowym miejscu szukaliśmy dziwnie brzmiących nazw ulic, nazywając je sobie po swojemu, ucząc się wymowy, kaleczyliśmy niemiłosiernie hiszpański. Dotarliśmy do hostelu, w którym okazało się, że nie ma miejsca...jedyne teraz wyjście - telefon do hosteli, bo przemarsz niewielkiej odległości na mapie okazał się ogromnym wysiłkiem. i szczerze powiedziawszy trochę się odwodniliśmy...woda-tam podstwa diety-musowa!  Próby dodzwonienia spełzły na niczym, bo nie mieliśmy nr kierunkowego. Weź się teraz człowieku zapytaj tubylców, którzy słabo znają angielski-a ja pewnie też bym im nieźle tłumaczyła o co mi chodzi z jakimś dajrekszon number :D Jak mi jeszcze szczęka się nie podniosła... w głowie zaświtała mi myśl. Jasiek! Szybki telefon, Jan kombinuje hostele, a my mając już nr kierunkowy je obdzwaniamy. Robiła się szarówka, a ja myślałam tylko o tym, żeby coś zjeść, napić się  dobrego wina lub piwa, położyć się i odzyskać siły we śnie. Dotarliśmy wreszcie do hotelu, przy ulicy Sant Pau, <  szona pola hehe > odchodzącej bezpośrednio od la Rambli- ścisłego centrum, traktu turystycznego - tuż przy metrze ( miejscówka naprawdę wyjątkowa). Już byliśmy zaczarowani tym miastem. Cholernie zmęczeni wyszliśmy coś zjeść (pyszna paella). Na ulicy tłumy ludzi, kuglarze, sprzedawcy, dealerzy zaczepiający turystów bez pardonu ... miasto budzi się po 22. Zadowoleni z obrotu spraw kupujemy od razu 3 noce. Nie pamiętam jak i kiedy usnęłam. Pamiętam za to, że budziłam się w nocy przez krzyki i śmiechy dochodzące nas z ulicy przez całą noc. Dziwne dźwięki nocą to była nawet chyba specjalność tej wyprawy:)

2 komentarze:

  1. hehehe będą kolejne częsci?

    OdpowiedzUsuń
  2. owszem

    przynajmniej mam taką nadzieję i chęci, czasu mniej, ale dorzucę szczyptę determinacji - jak do tej zalejawki dzisiaj i może się udać opowiedzieć nawet do końca :)

    OdpowiedzUsuń